Strony

002. deux

 « ✦ » » ✦ « » ✦ «

rozdział drugi — miasto

« ✦ » » ✦ « » ✦ «


     Félix Dubois nienawidzi Paryża. Nienawidzi słońca, które przebija się przez zszarzałe chmury, kamienic obrośniętych kwitnącym bluszczem, braku wiatru. Nienawidzi tych wszystkich ludzi, szczerzących się jak myszy do sera. Nienawidzi mężczyzn ubranych w garnitury, pędzących gdzieś na łeb na szyję, z neseserkami pod pachami i wzrokami wbitymi w szwajcarskie zegarki. Nienawidzi kobiet z paznokciami pomalowanymi na jednolity kolor, niemarkowymi torebkami, nienawidzi ich nonszalancji i wstrętu do sztuczności — nienawidzi ich nijakości, pospolitości. Nienawidzi paryskiej młodzieży, bo wcale nie jest taka, jak w Moich złudzeniach, Sachy Sperling — jest drętwa, wymuskana, dystyngowana, ze sztucznymi uśmiechami przyklejonymi do twarz, jakjakieś maskotki, które po rozerwaniu, zamiast pluszu, mają w sobie ścinki gąbek i watoliny.

     Félix Dubois miał osiem lat, kiedy to odkrył. Félix Dubois miał osiem lat, kiedy przestał spać z pluszakami. Félix Dubois miał osiem lat, kiedy oświadczył, iż jest za duży na spanie z pluszakami. Félix Dubois miał osiem lat, kiedy w jego pokoju zrobiło się nagle o wiele więcej miejsca, o wiele puściej, bo okazało się, że maskotki pochłaniały jakąś połowę jego powierzchni i trzy skrzynki.

     Félix Dubois nie ma pojęcia, co strzeliło mu do głowy, żeby porównywać paryżan do pluszaków.

     Félix Dubois nie ma pojęcia, co on w ogóle robi w Paryżu.

         Paryżu, mieście miłości, spełnienia marzeń i ma się rozumieć, ma cherè¹, la-tar-ni, a Felix Dubois zastawia się, czy już to gdzieś słyszał, czy sam to sobie w głowie ubzdurał.

     Ale tak, jeżeli Félix Dubois miałby wskazać choć jeden powód, dlaczego nienawidzi Paryża, z pewnością mógłby powiedzieć, że to między innymi przez te latarnie. Latarnie, które stoją dokładnie w odstępach całego łańcucha² od siebie i mierzą jakieś półtora pręta². Latarnie, które najzwyczajniej w świecie są paskudne.

     Tak naprawdę paskudne, że Félix Dubois ma wrażenie, że nawet paryżanie patrzą na nie ze wstydem, jakby nie mogli znieść takiego paskudztwa w ich pięknym mieście.

     W ich pięknym, słonecznym, bezwietrznym Paryżu, którego tak bardzo nienawidzi. W którym mieszka od trzech miesięcy (j u ż, d o p i e r o). Z którego najchętniej wyjechałby. Wyjechałby z tego przeklętego Paryża i wróciłby do Stanton deszczowego, z niebem w kolorze żeliwa i wiatrem wiejącym tak mocno, że kołacze bramą.

     Paryż nie jest ani trochę podobny do Stanton. Tam, gdzie Stanton ma siedemdziesiąt budynków i około trzech mil⁴ polnej drogi, tam Paryż ma wille z dwudziestopięciożerdźowymi ogródkami, apartamentowce, kamienice, bloki i idealnie równy asfalt. W Stanton nie ma ani jednego sklepu, a na zakupy jeździli raz w tygodniu do Toddington, siedem mil w tą i z powrotem — w Paryżu prawie na każdej ulicy jest jakiś sklep, a on do Monoprixu chodzi przynajmniej raz dziennie. W Stanton, aby zjeść coś porządnego (bez mięsa), musiał sam robić sobie jedzenie, co zresztą przeważnie ograniczało się do kanapek — w Paryżu musi tylko zejść z czwartego piętra apartamentowca i odejść od niego na niecałe półtora furlonga⁵. Kiedy w Stanton deszcz pada przez dwadzieścia dni w roku, w Paryżu przez dwadzieścia osiem dni świeci słońce, przez pozostałe trzy lub cztery ewentualnie jest pochmurnie.

      Félix Dubois ma po dziurki w nosie paryskiego słońca. Félix Dubois ma po dziurki w nosie paryskich restauracji i piekarni. Félix Dubois ma po dziurki w nosie samotnej akebii rosnącej tuż przy bramie. Félix Dubois ma po dziurki w nosie własnych czterech ścian, pełnej żerdzi drewnianej podłogi i niby-żyrandola zwisającego z sufitu. Félix Dubois ma po dziurki w nosie równych ulic bez ani jednej dziury i chodników bez ani jednej obluzowanej kostki. Félix Dubois ma po dziurki w nosie tych paskudnych latarni. Félix Dubois ma po dziurki w nosie gołębi srających mu na balkon i Anity, która musi to potem sprzątać.

     Félix Dubois ma dość Anity, którą ojciec zatrudnił jeszcze w Stanton i to za tak śmieszne pieniądze, że on sam na jej miejscu, by ich raczej wyśmiał, niż całował po rękach w podzięce. Félix Dubois miał dość Anity, którą przytargali ze sobą do Paryża, bo Chantel Dubois, o zgrozo, potrafi przypalić nawet wodę w czajniku, a miotły nigdy w ręce nie miała. Félix Dubois ma dość Anity, którą w zeszłym miesiącu przyłapał obwieszoną biżuterią jego matki. Anity, która już od miesiąca nie powinna u nich pracować. Anity, która pracuje u nich od piętnastu lat.

     Bo Anita Żaztrzebska ma trzydzieści sześć lat, a Félix Dubois siedemnaście, ale ma wrażenie, że mają ze sobą więcej wspólnego niż on ze wszystkimi Francuzami na świecie.

     Pieniądze, pieniądze, pieniądze. Bo w świecie tylko pieniądze się liczą. A Félix Dubois doskonale zdaje sobie z tego sprawę, zupełnie jak Anita.

     I dlatego Félix Dubois milczy. Bo tu, w Paryżu Félix Dubois ma pieniądze, których w Stanton nigdy nie miał. Bo tu, w Paryżu Félix Dubois ma pieniądze, których Anita nigdy nie będzie miała.

     Félix Dubois w zasadzie ma tych pieniędzy tyle, że mógłby wykupić wszystkie książki o astronomii, jakie tylko istnieją. Ma ich tyle, że mógłby kupić sobie kilka centarów⁶ gorzkiej czekolady, a potem albo jeść jej codziennie tyle, aż by się porzygał, albo tylko udawać. Ma ich tyle, że mógłby codziennie chodzić do L’Arpège i zamawiać tatar warzywny. Ma ich tyle, że mógłby podcierać się architekturą inżynieryjną XIX wieku. Ma ich tyle, że bursztynowe szachy już teraz tak po prostu mogłyby stać na jego biurku, a siedemdziesiąt osiem tysięcy euro byłoby nie jego. Ma ich tyle, że bez problemu mógłby oddać swoje miesięczne kieszonkowe Anicie, a i tak nikt by się nie zorientował.

     Ale Félix Dubois nienawidzi wydawać pieniędzy. Bo mógłby je wydać naprawdę na mnóstwo sposobów, ale zamiast tego, prawie całe kieszonkowe składuje w kasetce pod biurkiem. I choć książki o astrologii, gorzka czekolad i bursztynowe szachy kuszą niemiłosiernie, Félix Dubois chyba naprawdę jest skąpcem.

     Ktoś go tak kiedyś nazwał, a on przez ułamek sekundy myślał, że chodziło o Moliera. Ale chwilę potem zorientował się, że właśnie wyszedł z Monoprixu, a przed nim siedział jakiś bezdomny, prosząc go o kilka centów. Centów, których w kieszeni miał tyle, że bez problemu mógłby po dziesięciu minutach przytaszczyć temu bezdomnemu całą dwie reklamówki jedzenia.

     Nie przytaszczył ani jednej reklamówki. Nie dał mu ani jednego centa. Po pięciu minutach był już pomiędzy pierwszym a drugim piętrem apartamentowca. Po dziesięciu minutach patrzył na Anitę, gotującą fasolę z puszki. Po piętnastu minutach już wiedział, że na kolację będzie jadł kanapki z serem, widząc Anitę wsypującą na patelnię pokrojoną w kostkę wieprzowinę. Po dwudziestu minutach siedział na kanapie w salonie i tępo wpatrywał się w wieczorne wiadomości, w których mówili coś o odbudowie Cathédrale Notre-Dame. Po dwudziestu pięciu minutach stracił zainteresowanie czymkolwiek. Po trzydziestu minutach całkowicie zapomniał o bezdomnym spod Monoprixu.

     Przypomniał sobie o nim dopiero pięć dni później, kiedy przechodził przez park i zobaczył go leżącego na ławce. Był martwy, a on wpatrywał się w niego tak długo, aż jakaś kobieta przechodząca obok z dzieckiem, nie zadzwoniła po karetkę. Niecałe dziesięć minut później patrzył, jak wkładali go do czarnego worka. Któryś z ratowników spytał go, czy chce coś na uspokojenie. Nie chciał. Wrócił do domu z pustką w głowie i dopiero późnym wieczorem przyszło mu na myśl, że może gdyby dał temu bezdomnemu kilka tych cholernych centów, może wciąż by żył.

     Tydzień później pod Monoprixem spotkał kolejnego bezdomnego, proszącego o pieniądze. Kolejny raz nie odezwał się słowem, kolejny raz wrócił do domu. Kolejny raz Anita zrobiła na kolację coś z mięsem, a on kolejny raz jadł kanapki z serem.

     Félix Dubois naprawdę jest skąpcem.

     Ale Félix Dubois ma to w poważaniu. Félix Dubois ma to głęboko gdzieś. Félix Dubois ma to w dupie.

     Bo Félix Dubois jeszcze sam niedawno praktycznie nie miał pieniędzy. Félix Dubois jeszcze rok temu nie miał zielonego pojęcia o pieniądzach na ojcowskim koncie. Félix Dubois przez piętnaście lat żył na kuchni Anity, która nałogowo do wszystkiego dodawała mięso, w i e p r z o w i n ę, co gorsza. Félix Dubois musiał zadowalać się wakacyjnymi wycieczkami do Gloucester, podczas których największą atrakcją był szybki spacer po krużgankach Gloucester Cathedral. Félix Dubois musiał chodzić przez trzy lata w adidasach, sklejanych co najmniej pięć razy i zszytych co najmniej raz. Félix Dubois musiał udawać chorobę na trzy dni przed każdą szkolną wycieczką, za którą trzeba było płacić indywidualnie. Félix Dubois przez siedem lat czytał tę samą Krótką historię czasu, chyba jedyny porządny prezent, jaki kiedykolwiek dostał na urodziny.

     Bo w zasadzie Horace Hargrave także był skąpcem. Nidaleko pada żablku od żabloni, czy jakoś tak powiedziała kiedyś Anita.

     Ale Paryż to nie tylko paskudne latarnie i pieniądze. Paryż, to też… Paryż, zwykłe miasto jakich wiele. Taki sam Paryż oglądał na blogach turystycznych. Prawda, jest ładny, ba! — jest piękny, ale Félix Dubois nie sądzi, iż mógłby kiedykolwiek męczyć się ze zbieraniem pieniędzy przez lata, tylko po to, żeby wydać je w pięć minut, bo bądź co bądź, ale Paryż to drogie miasto.

     Ale Félix Dubois nie widzi w tym najmniejszego sensu. Bo po co byłby mu Paryż, skoro miał Stanton? Szare, ciche i spokojne Stanton, które liczy sobie sto dziewięćdziesiąt osiem mieszkańców. Szare, ciche i spokojne Stanton, które ma aż trzy noclegownie, jeden hotel i jeden apartament wakacyjny. Szare, ciche i spokojne Stanton, w którym jest więcej koni niż samochodów. Szare, ciche i spokojne Stanton z The Mount Inn, w którym podają najlepsze wegetariańskie mezedes⁷ na świecie. Szare, ciche i spokojne Stanton, zbudowane głównie z miodowych wapieni. Szare, ciche i spokojne Stanton, przez które przebiega Cotswold Way, choć mało kto zachodzi aż tak daleko. Szare, ciche i spokojne Stanton, które ktoś kiedyś nazwał prawdopodobnie najpiękniejszą ze wszystkich wiosek Cotswold.

     Félix Dubois jeszcze niecałe półtora roku temu mieszkał w prawdopodobnie najpiękniejszej ze wszystkich wiosek Cotswold. Mieszkał tam z ojcem, który nauczył go skąpstwa, z matką, która nauczyła go sterylności fizycznej i psychicznej, z Anitą, która nauczyła go, że jeżeli chce przeżyć, musi umieć coś więcej poza robieniem kanapek. Do najbliższej podstawówki miał dwie i pół mili, do najbliższego liceum miał pięć i pół mili. Mieszkał, tam, gdzie było ich plus minus dwieście osób i chcąc nie chcąc, każdego widział choć raz w życiu. Mieszkał tam, gdzie nie mieli ani szkoły, ani poczty, ani jednego sklepu, samochód był, w co trzecim, przy dobrych wiatrach, co drugim domu. Większość mieszkańców i tak korzystała z budki telefonicznej, jednej jedynej na całe Stanton, pomalowanej na tak okropnie jaskrawy czerwony kolor, że Félix Dubois starał się omijać ją szerokimi łukiem.

     Félix Dubois od roku i trzech miesięcy mieszka w Mieście Światła. Mieszka tu z matką, która szczerze powiedziawszy, wygląda jakby odżyła na nowo, i z Anitą, która wciąż gotuje tak, jakby w ogóle nie zaprzątała sobie głowy jego wegetarianizmem. Do szkoły ma milę, dziesięć minut piechotą, sześć samochodem, którym i tak nie ma kto jeździć, więc stoi od roku w garażu. Félix Dubois nie ma pojęcia ile osób mieszka na Rue Jasmin, ile mieszka w całej dzielnicy, wie tylko, że w Paryżu jest ich ponad dwa miliony i nijak nie potrafi sobie tego wyobrazić. W Paryżu każdy ma telefon, każdy ma samochód, kosiarkę, ekspres do kawy, telewizor i masę innych rzeczy, których w Stanton było jak na lekarstwo albo i wcale. Félix Dubois ulicę od swojego apartamentowca ma trzy restauracje, sklep jubilerski, warzywniak i piekarnię, i masę innych karteczek z napisem lokal do wynajęcia.

     Félix Dubois nie mieszka już w żadnej wiosce, gdzie największą atrakcją jest jakiś zbłąkany turysta, przerywający ich szarą codzienność. Félix Dubois nie tkwi już w tej szarej, bezkształtnej rzeczywistości. Félix Dubois przed wyjściem z domu, nie musi ubierać swetra i kurtki z kapturem, brać parasola, tak na wszelki wypadek. Félix Dubois nie musi patrzeć się pół nocy w niebo zasnute chmurami, próbując wypatrzeć jakiekolwiek gwiazdy. Félix Dubois nie musi liczyć każdego pensa, nie musi zastanawiać się dwa razy nad kupnem czegokolwiek, czegokolwiek, co nie byłoby mu niezbędne do życia.

     Bo Félix Dubois mieszka w stolicy Francji, miasto, masa, maszyna, przeczytał kiedyś w jakimś artykule o twórczości Peipera. Félix Dubois został brutalnie wrzucony w sam środek życia, oślepiony przez światło tych paskudnych latarnii, nagle osaczony z każdej strony przez ogrom nieznanych mu ludzi. Félix Dubois przed wyjściem na zewnątrz, nie musi patrzeć przez okno na pogodę, bez problemu może wyjść na koszulce, bo w Paryżu prawie zawsze jest ciepło. Félix Dubois nie musi czekać nie wiadomo, jak długo, nie musi wytężać wzroku nie wiadomo, jak bardzo, bo gwiazdy widać jeszcze nim księżyc przestanie być półprzezroczysty, a niebo zrobi się całkowicie czarne. Félix Dubois nie musi zwracać uwagi na pieniądze, na to ile ich wydaje i na co je wydaje, bo może kupić sobie absolutnie wszystko, od gorzkiej czekolady, przez książki, na szachach z bursztynu kończąc.

     Ale Félix Dubois nie chce tu być, chce wrócić do swojej szarej, bezkształtnej rzeczywistości. Félix Dubois chce znów pędzić wczesnym rankiem na jedyny poranny autobus, a potem wracać do domu tuż przed wieczorem. Félix Dubois chce znów chodzić do The Mount Inn na najlepsze na świecie wegetariańskie mezmedes. Félix Dubois chce znów krzywić się na widok tej durnej, czerwonej budki telefonicznej. Félix Dubois chce znów czuć się, jak kryminalista, wydając swoje skąpe kieszonkowe na czekoladę albo chipsy, bez których przecież można żyć. Félix Dubois nie chce znów spotykać żadnych bezdomnych, proszących go o pieniądze.

     Félix Dubois chce wrócić do Stanton.

     Bo Félix Dubois nienawidzi Paryża.


─────────────────────────────

Ma cherè¹ (z fran.) — mój drogi.

Łańcuch² — około 20 metrów.

Pręt³ — około 5 metrów.

Mila⁴ — około 1,6 kilometrów.

Furlong⁵ — około 200 metrów.

Centar⁶ — około 51 kilometrów.

Mezedes⁷ — zestaw greckich potraw w formie zakąski. W ich skład wchodzą: ser feta, oliwki polane oliwą i przyprawione, podane z pieczywem.


Moje złudzenia Sachy Sperling to Mes illusions donnent sur la cour (gdzieś w jakimś artykule widziałam tytuł przetłumaczony jako Moje złudzenia z oknem na podwórze, ale nie mam pojęcia, czy to oficjalne tłumaczenie, w każdym razie postanowiłam go użyć — i lekko uciąć).

Nie wiedziałam jak to zaznaczyć, ale dwudziestopięciożerdźowe ogródki, to takie o powierzchni 50 metrów kwadratowych (żerdź — około 2,5 metrów kwadratowych). 

Monoprix to sieć supermarketów, których we Francji jest prawdziwe zatrzęsienie. 

L-Arpège to rzeczywista restauracja w 7. dzielnicy Paryża, uważana za jedną z najbardziej luksusowych.

Cotswold Way to szlak biegnący wzdłuż skarpy w regionie Cotswolds (ma naprawdę ślicznie miejscowości!).

The Mount Inn także jest prawdziwe (generalnie starałam się żebym Stanton wydało się w miarę prawdziwe).

Kurs euro w 2016 roku wynosił 3 złote 40 groszy, a pens — obecnie jest to jakieś 5 groszy, wtedy chyba zbytnio to się nie różniło.

Żaztrzebska to uproszczona francuska wymowa nazwiska Jastrzębska (podobnie jak powiedzonko Anity, nie-wiem-czy-jest-dobrze). 

A Peiper jakoś tak mi pasował.

2 komentarze:

  1. I Felix ląduje w czołówce tuż za Odette. I wcale nie dlatego, że dobrze pamiętam, jak wygląda w prozografii :D
    Poczułam jego wegetariańskie problemy na jakimś zdecydowanie zbyt głębokim poziomie, auć D:

    Nawet te polskie akcenty są totalnie nienachalne, co jest ogromnym plusem, bo praktycznie nigdy nie spotkałam się z takim ich ujęciem w opowiadaniach, których akcja toczy się za granicą! (Słyszę to „żablku” w głowie :DDD)

    I w ogóle to tak super, że każdy rozdział zaczyna się dokładnie od tego samego, i nie ukrywam, że jestem strasznie ciekawa, czy i kiedy historie wszystkich bohaterów jakoś się połączą <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Félix to bądź co bądź chyba mój najlepszy lov w tym roku i to wcale nie tak, że ja po prostu wpakowałam w niego siebie tyle ile wlazło, wcale (odrzućmy tylko sprawę z bezdomnymi, faktycznie kasiastego ojca i kilka innych czynników).

      Wegetariańskie problemy w zasadzie wcale mnie nie dotyczą, osobiście potrafię zjeść chyba praktycznie wszystko, ale obracam się w dużym gronie wegetarian, więc się nasłuchałam i hej, dlaczego tego nie wykorzystać.

      Polskie akcenty były zupełnie nieplanowane, dodałam je po ponownym przeczytaniu „Dziewczyny z sąsiedztwa” Elizabeth Noble, gdzie była polska chyba-niania. A, co do wszelakich „ż”, to ja naprawdę nie mam pojęcia, czy ta wymowa ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością mową francuską, bo jednak Tłumacz Google nie jest stuprocentowo godny zaufania.

      Usuń