007. sept

 « ✦ » » ✦ « » ✦ «

rozdział siódmy — dźwięk.

« ✦ » » ✦ « » ✦ «

     Antoine Charbonnier nienawidzi ciszy. Dlaczego? To proste, choć i tak nie rozumie, dlaczego tak wielu ludzi tego nie rozumie.

     Antoine Charbonnier urodził się w Paryżu. Antoine Charbonnier od dziewiętnastu lat mieszka w Paryżu. Na tej samej Rue d’Oran, piętro nad zamkniętym lokalem jakiejś firmy usługowej (na ścianie nadal jest wymalowany numer telefonu, kiedyś zadzwonił, odebrał jakiś stary dziadek, któremu później przez kilka minut musiał tłumaczyć, że nie jest jego synem, który dziesięć lat temu wyleciał do Stanów i od tamtej pory nie daje żadnego znaku życia). Antoine Charbonnier codziennie obcuje z hałasem, już rankami budzą go ludzkie krzyki, odgłosy samochodowych silników i klaksonów, dzwonki rowerowe i nad wymiar entuzjastyczne Bonjour Paris!

     Czasami ma ochotę wyrzucić te przeklęte radio przez okno, wprost na ulicę, a później patrzeć na jego szczątki dodatkowo rozjeżdżane przez samochody.

     Mama za to chyba i jego wyrzuciłaby przez okno.

     W końcu uwielbia to radio wręcz do obsesji. Czasami żartują z tatą, że jest dla niej drugimi Allahem, ale zaraz potem ona się wścieka i zaczyna na nich krzyczeć, a przez następny tydzień całą rodziną muszą udawać przykładnych muzułmanów — obowiązkowo chodzić na Myrhę, maniakalnie myć ręce z racji wstania z łóżka, czy d e f e k a c j i, a mama chodzi i ściemnia, kupując całe zapasy wszelakiej żywności halal¹, które później przeważnie i tak ląduje w koszu na śmieci, a Antoine Charbonnier ma wrażenie, że są tylko o krok, ażeby i ona, i Toinette zaczęły nosić chadory².

     Tylko że ani jej, ani Toinette te chadory nic by nie dały. Mama i tak praktycznie wcale nie wychodzi na zewnątrz — trzy razy w tygodniu na zakupy do Aldi, pięć-sześć minut jazdy samochodem, wielkie mi co, raz na x tygodni wychodzi na pogaduszki do koleżanki mieszkającej ulicę dalej, i średnio co dwa dni wyniesie śmieci, cała czynność polega na zejściu po dokładnie dziewięciu stopniach, a potem przejściu ośmiu metrów na drugi koniec podwórka, malutkiego prostokąta rzadkiej trawy z trzech stron otoczony betonem, z jednej — kolejnym betonem, ale tym razem z dodatkiem drewna i żelastwa, co razem ma tworzyć swego rodzaju szopę, ale tak naprawdę to rozwalająca się ruina, w której za dzieciaka bawił się z Toinette.

     A Toinette, no właśnie — jest w ciąży, pod chadorem brzucha przecież by nie schowała — ani swojej twarzy, na której maluje się wszystko — złość, ekscytacja, frustracja, niechęć i ciekawość, przerażenie.

     Chociaż mama przecież mówi, że to nic złego, że damy radę (kto? Toinette i kto? Mama? Tata? On? Przecież to Toinette jest w ciąży, żadne z nich jej w tym nie pomagało, ona musi dać radę), że to żaden wstyd — ciąża w wieku dziewiętnastu lat. No faktycznie, ma dziewiętnaście lat, idealny wiek, żeby zostać matką. Tyle że Toinette ponoć miała jakieś plany — a raczej rodzice je mieli, ale oficjalna wersja jest taka, że Toinette miała iść na romanistykę. A teraz przecież na nią nie pójdzie, nie z już widocznym brzuchem, w czwartym miesiącu ciąży, wciąż z ciągłymi wymiotami, rano, w południe i wieczorami, nie z kilogramami kiszonych ogórków (bleh) i dwiema poduszkami (pod tyłek i plecy) przy sobie.

     No tak bywa, ciągle mówi tata, kompletnie na wszystko, na stłuczony wazon, który wypadł mamie z rąk, a ona zaczyna krzyczeć na wszystko i wszystkich. No tak bywa, mówi tata na przypalone escalopes, bo najwyraźniej akurat w tej danej chwili ważniejsza była jakaś turecka telenowela w telewizji. No tak bywa, mówi tata na kałużę wody stojącą w kuchni pod stołem, bo ktoś znowu źle zakręcił butelkę z wodą. No tak bywa, mówi tata, zamiatając kawałki kolejnego stłuczonego talerza. No tak bywa, mówi tata, kiedy wyrzuca do śmietnika dwa kilogramy jabłek, bo już po jednym Toinette miała dość, a nikt inny w domu jabłek przecież nie je. No tak bywa, mówi tata, kiedy patrzy z mamą na listę zakupów, do której ktoś dopisuje stopery do uszu. No tak bywa, mówi tata, ciągle, zawsze, na wszystko.

     No ale może faktycznie tak bywa. Jak Toinette przyszła do nich zapłakana, obsmarkana, cała czerwona, z opuchniętą twarzą, bełkocząc, że chyba jest w ciąży, tata nie powiedział nic. Zresztą mama też nie. Antoine Charbonnier też nic nie powiedział, już nikt nic nie mówił, tylko Toinette płakała i pociągała nosem. Dopiero po badaniach i potwierdzeniu, że Toinette nie chyba jest w ciąży, a na pewno jest w ciąży, rozpłakała się także mama. Płakała tak cały dzień, a później nagle przestała i Toinette też kazała się uspokoić — nie uspokoiła się, nawet do teraz.

     Tata nie płakał. Tata nic nie mówił, ucinał temat, jak tylko mógł, a kiedy Toinette kiedyś spytała, gdzieś chyba pomiędzy siódmym a ósmym tygodniem, czy jest na nią zły, powiedział, że ma przestać zadawać głupie pytania. No i było pewne, że jest na nią zły, przynajmniej tak odebrała to Toinette, a później też i Antoine, kiedy mu o tym powiedziała (swoją drogą, zupełnie nie rozumie dlaczego).

     Tata nie wygląda na złego. Na szczęśliwego tym bardziej. Tata wygląda, jakby za chwilę miał wyciągać pasek ze szlufek jeansów, złapać Toinette i wychłostać ją do krwi. Tak według Antoine’a Charbonnier. No i rzecz jasna, nikomu o tych swoich myślach nie mówi.

     Zresztą, ile razy miał wrażenie, że i jemu ojciec za chwilę zrobi chłostę. Ale tata nikogo niechłoszcze i nigdy nie chłostał. Ani jego, ani Toinette, ani mamy. Nawet nie krzyczał nigdy na nikogo. Ani kiedy utopili mu z Toinette mu telefon w akwarium, ani kiedy piłką wybił kiedyś okno w kuchni, ani kiedy mama zwęgliła biszkopt do tortu na setne urodziny dziadka Arifa, taty taty (ostatecznie kupili jakiś w supermarkecie, w domu trochę poprawili, chyba nikt się nie zorientował, że to kupny. Na kolejne urodziny też dostał kupny. I na te w lipcu też na pewno taki dostanie). 

     Więc Antoine Charbonnier siedzi cicho, nie daje po sobie znać, że może tak myśleć i przeważnie siedzi w swoim pokoju. Tam jest cicho, spokojnie, jest na swoim kawałku podłogi i może robić, co chce — może grać na konsoli (tylko nie za długo, bo wzrok sobie zepsujesz!), może ćwiczyć sobie koszykówkę (przestań w tej chwili, bo zrobisz dziurę w podłodze!), może słuchać muzyki (oddaj mi moje słuchawki, głupku!), może po prostu leżeć na łóżku ze wzrokiem wbitym w sufit (Toine, chodź i pomóż mi sprzątać, a nie całe dnie, tylko siedzisz w tym pokoju!). Może robić wszystko, dopóki ktoś się nie zorientuje, że tam jest i robi właśnie tę konkretną rzecz.

     Głupota.

     Przecież Antoine Charbonnier ma dobry wzrok. Przecież Antoine Charbonnier nie zrobi żadnej dziury w podłodze, nie piłką, też sobie wymyślił. Przecież Antoine Charbonnier może sobie pożyczać rzeczy Toinette, dokładnie tak samo, jak ona sobie pożycza jego. Przecież Antoine Charbonnier nie siedzi całe dnie w pokoju. Wychodzi z niego na śniadanie, obiad i kolację, do toalety, kiedy jadą na zakupy, kiedy ktoś coś od niego chce. 

     Czyli często, bo ciągle coś od niego chcą. Zeszłego kwietnia skończył szkołę (Toinette też), w lipcu dowiedział się, że nie zdał z filozofii i matematyki (którą sam sobie wybrał i nie wiedział po kiego kija. Toinette zdała, może nie najlepiej, ale wystarczająco, żeby dostać się na tę durną romanostykę). Od tego czasu chyba wszyscy myślą, że Antoine Charbonnier będzie tak siedział w domu już do końca swojego życia. A skoro już ma siedzieć, to niech, chociaż nie siedzi dosłownie, tylko coś zrobi.

     Ale przynajmniej nie każą mu gotować. Pewnie mają jeszcze dość po przypalonych ziemniakach i surowych escalopes, które zaserwował im jakieś dwa lata temu. Nie ma im tego za złe.

     W każdym razie, nie jest aż tak źle. Naprawdę. Po prostu, każdego ranka budzi go te przeklęte radio, każdego ranka je kanapki z serem i wędliną, czasami jajecznicę taty. Jeszcze przed ósmą, rodzice wychodzą, najpierw tata odwozi mamę do jej salonu kosmetycznego, a później sam zasuwa przez pół dzielnicy do dziadka Arifa, z czterema pudełkami jedzenia — śniadanie, obiad, podwieczorek i kolacja, sprząta mu, pije kawę, słucha jego monologów na temat tego, co działo się sześćdziesiąt, siedemdziesiątych lat temu. Wraca akurat w momencie, kiedy podłogi się zamiecione, naczynia suszą się na suszarce, mięso na obiad jest rozmrożone, na stole nic nie stoi, pralka akurat włączona po raz drugi, a poprzednie pranie czeka w koszyku na wywieszenie. Więc Antoine Charbonnier idzie na dwór je powiesić, tata bierze się za robienie obiadu, a Toinette w międzyczasie zwleka się z łóżka, idzie zwymiotować wczorajsze resztki, których wczoraj nie zwymiotowała, potem siada przy stole z dwoma słoikami ogórków kiszonych. Kiedy Antoine Charbonnier wraca, Toinette jest już w połowie drugiego słoika.

     Mama wraca po szesnaste (skaranie boskie z tobą, Ir!), koło dwudziestej wychodzi tata, by znów przez dziesięć godzin pilnować muzeum, zupełnie tak, jakby ktoś naprawdę chciał stamtąd cokolwiek ukraść. Ale przynajmniej raz w miesiącu dostają darmowe wejściówki, a Antoine Charbonnier uwielbia muzea.

     Antoine Charbonnier uwielbia muzea, bo w muzeach jest wszystko — od kości dinozaurów, przez modele samolotów, po woskowe figury jakiś ważnych historycznych ktosiów. Antoine Charbonnier uwielbia muzea, bo w muzeach jest dużo ludzi — mimo wszystko, mimo, że ponoć muzea nie są już takie popularne, zawsze jest ich pełno, jakieś rodziny, zakochane pary, wycieczki turystyczne, z tłumaczami, bez. Antoine Charbonnier uwielbia muzea, bo w muzeach zawsze jest gwarno. Zawsze ktoś coś mówi, skrzypią drzwi, z głośników leci muzyka, aparaty pstrykają zdjęcia z prędkością światła.

     W muzeach jest trochę, jak w niedziele na mieście. Rodzice mają wolne, więc śpią ile wlezie, Toinette snuje się po domu, jak zjawa, raz jest w kuchni i stoi przed lodówką, a za chwilę śpi przykryta kołdrą aż po czubek głowy, a Antoine Charbonnier po standardowym śniadaniu (standardowym, bo robi je sam, kawa, kanapki, ewentualnie podgrzane reszte wczorajszego obiadu) opuszcza mieszkanie w najcichszy sposób, jaki tylko zna (drzwi, którymi trzeba porządnie trzasnąć, żeby się zamknęły, ani trochę mu w tym nie pomagają). Zejście z parteru na jeszcze niższy parter to jedenaście kroków, z czego sześć to schody, dwie pary drzwi, plastikowa, kolczasta wycieraczka, a później następne cztery kroki, dwa schodki — i już stoi na chodniku, otoczony białymi ściennymi barankami, VolkswagenamiPeugeotami, asfaltem przecinającym całą dzielnicę, cały Paryż, całą Francję, cały świat.

     A Antoine Charbonnier ma wrażenie, że mógłby pójść tym asfaltem aż na drugi koniec Europy, byleby tylko uwolnić się od tej głuchej ciszy w domu, przecinaną jego własnymi oddechami, bo zegarki mają elektryczne, okna otwarte tylko w nocy, a linoleum nie chce skrzypieć, jak drewniane panele w mieszkaniu dziadka Arifa.

     Ale przemierza nim tylko sto metrów (do Abdallah), dwieście pięćdziesiąt (do Louisa), czterysta dwadzieścia siedem (do Le Grand Train), czasami cztery tysiące (do skateparku, ale oczywiście nie pieszo, rowerem).

     W Abdallah kupuje oranżady, pomarańczowe, słodko-gorzkie, przeżerające gardło, idzie do Louisa, u którego na bank zawsze jest już Martin (i Bière, a on wychodzi z jej sierścią, śliną i śladami pazurów na sobie), a później przedzierają się przez bramy Le Grand Train, ścigają na rowerach do skateparku, obchodzą Rue d’Oran wzdłuż i wszerz, siadają na ławce i jak idioci wpatrują się w niebo.

     Paryż jest duży, pełny i głośny. I za to Antoine Charbonnier go lubi. W Abdallah zawsze słychać stukot szkieł, pracujący ekspres, przekładane sztućce, szuranie krzeseł, wystrzeliwujący gaz z butelek. U Louisa zawsze słuchać trzask drzwi, szczekanie Bière i jej pazury szurające o drewniane panele, krzyk na razie mamo, wrócę na kolację. W Le Grand Train zawsze słychać skrzypienie ziemi pod butami i starego żelaza, chwiejące się płyty chodnikowe, wiatr gwiżdżący w kominach starych pociągów, skrzypiące resztki torów kolejowych. W skateparku zawsze słychać szuranie kółek, uderzenia plastiku i metalu o beton, śmiechy i krzyki. Na ławce zawsze słychać śpiew ptaków, hamujące i gazujące samochody, skrzypiące deski, gdzieś tam z oddali szum fontannianej wody. 

     Zazwyczaj nie ma pojęcia, która jest tak właściwie godzina, kiedy wraca, ale zazwyczaj jest późno, przynajmniej latem, kiedy niebo dopiero zaczyna ciemnieć i ma barwę mniej więcej gołębich piór.

     Zazwyczaj wtedy już wszyscy śpią — wszyscy prócz mamy, zazwyczaj siedzącej w kuchni z herbatą w swoim ulubionym kubku, (tym czerwonym w żółte i zielone kaczuszki w dzierganych czapeczkach i szalikach), mamroczącą pod nosem, że jak tylko wróci, to mu tak wpitolę, że do końca miesiąca z domu będzie się bał wyjść — Antoine Charbonnier do tej pory nie wie, na czym ma polegać to wpitolenie, bo, kiedy wchodzi do kuchni, nalewa sobie szklankę wody i albo siada do stołu, albo wypija wszystkie na stojąco przy zalewie, mama wciąż milczy, wciąż patrzy się w resztki herbaty, odpowiada mu dopiero dobranoc po jego dobranoc i czasami jeszcze zanim zaśnie, słyszy pyknięcie włącznika, szuranie kapci i szelest pościeli rodziców — Antoine Charbonnier nie ma zegarka w głowie, ale jego zasypianie zawsze trwa co najmniej dziesięć minut — a czasami przed tym nie słyszy nic i rano zastanawia się, jak długo mama jeszcze siedziałam z tym kubkiem w ręce.

     Przynajmniej nie słucha radia, zaśmiała się kiedyś Toinette i fakt, to było jakieś pocieszenie.

     Choć przecież nikt jej nie każe siedzieć i na niego czekać, przecież zawsze wraca, cały i zdrowy (no dobra, nie zawsze zdrowy — przegryziona warga, zdarte kolana, poranione palce, kiedyś jakiś siniak w okolicy czoła (ale skąd to wszystko?) — i nie zawsze zdrowy — zwykły katar, z trzy razy jakieś kilkudniowe przeziębienie (raz w środku lata, miał ochotę się pochlastać), w ekstremalnych warunkach dwutygodniowa grypa (bo w marcu może i świeciło słońce i było dwanaście stopni, ale pizgało jak ze sklepowych wentylatorów)). 

     Antoine Charbonnier zastanawia się, czy przypadkiem nie wypadało, by zaprzestać tych… wypraw, dla siedzącej po nocach mamy, dla wiecznie niewyspanego taty, dla codziennie wymiotującej Toinette, dla świętego spokoju.

     Ale zazwyczaj przy takich myślach, chwilę później uświadamia sobie, że wtedy siedziałby praktycznie całe dnie zamknięty w domu, nawet nie wie, co miałby za bardzo w nim robić, bo przecież ile może być do wyniesienia worków ze śmieciami, ile brudnych talerzy, szklanek, ile razy można zamiatać podłogę, ścierać kurze zewsząd, może nawet myć okna, lustra i całą tę resztę? Przecież lista obowiązków domowych w końcu się kończy, a kiedy już nie ma czego przetrzeć mokrą szmatką, nastaje cisza, głucha cisza dzwoniąca w uszach, bo wtedy najlepsze co można zrobić, to usiąść się na kanapie z telefonem w rękach.

     Byłoby cicho, cholernie cicho, za cicho, aż w końcu by zwariował.

     Bo Antoine Charbonnier nienawidzi ciszy.


─────────────────────────────

Halal¹ — w islamie wszystkie co jest dozwolone.

Hijab² — rodzaj szala lub chusty zasłaniającej włosy i szyję muzułmanek.


Myrha to muzułmański meczet, choć widziałam, że w Paryżu z tym wyrazem mają też np. aptekę, czy sklep spożywczy.

Le Grand Train to skansen, pociągi, stare tory i rezerwacja wycieczek, uznałam, że w sumie brzmi trochę jak polskie wypady na jakiejś złomowiska albo inne nie-opuszone miejsca, do których normalnie za bardzo nie można wchodzić (nie wiem, ja latałam za dzieciaka po sadach, lesie i ruinach, całkiem legalnie). 

Abdallah to bar na Rue de'Oran

Bière to po francusku piwo — i znalazłam je na liście psich realnych imion.

3 komentarze:

  1. Przede wszystkim nasunęło mi się pytanie, czy Antoine i Toinette są bliźniętami, bo skończyli szkołę w tym samym czasie? Czy jakoś inaczej, bo nie jestem pewna, jak to działa we Francji

    I w ogóle, jeśli chodzi o Toinette to strasznie podoba mi się to imię - i, no właśnie, czy to skrót od Antoinette czy po prostu osobne imię tutaj? W każdym razie to ciekawy/dość leniwy zabieg ze strony rodziców, oboje dzieci nazwać tak samo (co w sumie ma sens, jeśli są bliźniętami)

    Antoine to kolejna postać, którą bardzo lubię. Zaskoczyło mnie tylko, że już skończył szkołę - jakoś założyłam, że wszystkie postacie są w jednym liceum, nawet nie wiem, dlaczego.

    I te wszystkie islamskie wstawki, znów! <333

    OdpowiedzUsuń
  2. Wrrr, nie wysłało mi odpowiedzi.

    Tak, Antoine i Toinette (tak, to skrót od Antoinette) to bliźnięta, a zestawy takich samych imion widziałam stosunkowo często, zwłaszcza na wszelakich zagranicznych forach.

    A całej siódemce byłoby ciężko chodzić do jednego liceum, skoro każde z nich mieszka w innej dzielnicy — ale początkowo tak miało być, tak samo, jak Odette i Marinette miały być przyjaciółkami, a ja się zastanawiałam, czy Mar nie zefatać z Cèdricem albo Fèlixem. No nie wyszło (Gilbert, wtryniłeś się).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, to w sumie oczywiste, nie wiem, czemu o tym nie pomyślałam - ale w takim razie jestem tym bardziej ciekawa, czy/jak jakieś ewentualne wątki się połączą

      Usuń

Created by Agata for WioskaSzablonów. Technologia blogger.